poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Rozdział IV

W porze lunchu wiedziałam już, że strój nie zapewnił mi niewidzialności. Gdziekolwiek się nie znalazłam wszyscy na mnie patrzyli. Na początku zdawało mi się, że przesadzam, jednak po pewnym czasie byłam już pewna tego, że większość uczniów zabijała mnie wzrokiem. W porze lunchu starałam się ukryć, więc usiadłam na końcu stołu. Niestety, w momencie w którym siadałam w rogu pomieszczenia, usłyszałam głos Benjamina.

- Witaj Lucy.- uśmiechnięty chłopak szedł w moją stronę, ignorując panującą wokół mojej osoby grobową atmosferę. Przestraszona zerknęłam na niego i skrzywiłam się teatralnie.

- Dlaczego mam wrażenie, że większość osób znajdujących się w tym budynku ma ochotę mi przywalić?- zapytałam zrezygnowanym głosem.
Chłopak spojrzał na mnie ze śmiechem w oczach i przysunął sobie krzesło.

-  Naprawdę nie wiesz?- roześmiał się, widząc moją specjalną ,,minę zabójcy'', którą używałam w kryzysowych sytuacjach.- Podejrzewam, że chodzi o Twoją rodzinę.- wzruszył ramionami, jakby to co powiedział było zupełnie oczywiste.
- Rodzinę...?- zapytałam niepewnie.- Moich rodziców?
Benjamin roześmiał się głośno.

- Nie, raczej nie.- spojrzał mi prosto w oczy.- Chodzi o rodziców Twojego ojca. A konkretniej o Twojego dziadka.- z racji tego, że nadal pytająco na niego patrzyłam, dodał.- Thomasa Resier'a.
Zaskoczona przez chwilę nie byłam pewna czy dobrze go zrozumiałam. Po mojej głowie plątała się tylko jedna myśl- ,,niemożliwe''.

- Resier...? Chodzi Ci... Chodzi Ci o TEGO Thomasa Resier'a? Przywódcę Stowarzyszenia Odnowicieli?- moje zaskoczenie musiało być wręcz namacalne, ponieważ kilka osób, siedzących najbliżej spojrzało w naszą stronę z zaciekawieniem.
Chłopak tylko skinął głową.

- Ale ja nazywam się Rain, a nie Resier.- argument nawet w moich uszach nie brzmiał przekonująco. 
- Najwyraźniej Twój ojciec nie chciał być kojarzony z Thomasem, więc zmienił nazwisko.
Jak. To. Możliwe.

Z każdą chwilą czułam jak ogarnia mnie coraz większa złość. Wściekła chciałam się podnieść, jednak w ostatniej chwili zrezygnowałam i opadłam z powrotem na krzesło.
- Dlaczego mi nie powiedzieli?- zapytałam głupio.

- Przypomnieć Ci, że dopiero niedawno dowiedziałaś się kim jesteś?- mruknął.- Może nie zdążyli albo nie wiedzieli jak to zrobić. W końcu niecodziennie dowiadujesz się, że Twój dziadek był seryjnym mordercom, odpowiedzialnym za rozpętanie wojny nadprzyrodzonych, co?
Jak zahipnotyzowana wsłuchiwałam w głos chłopaka. Coraz wyraźniej uświadamiałam sobie, że on ma racje. Skoro nie powiedzieli mi, że potrafię zmieniać się w zwierzę, to dlaczego mieli mi powiedzieć prawdę o dziadku?

- Chwila.- przypomniałam sobie.- Kiedyś spotkałam dziadka.- szybko oceniłam ile czasu minęło.- Miałam jakieś dwanaście lat. Przecież Resier już wtedy nie żył.- poczułam chwilową ulgę, która zniknęła, gdy zobaczyłam minę Benjamina.

- Aktorzy podejmują się najdziwniejszych zadań. Większość o nic nie pyta.- chłopak, mówiąc to, przyglądał mi się uważnie. Postarałam się by moja twarz niczego nie wyrażała i najwyraźniej osiągnęłam zamierzony efekt. Po chwili powiedziałam głosem wypranym ze wszelkich emocji:
- Tak chyba masz rację...- wstałam, tym razem spokojna.- Chyba muszę to przemyśleć.- widząc, że Ben również się podnosi, dodałam:- Sama.
Kim jestem?


 *  *  * 


Trzy wystające z ziemi korzenie. Ciemnobrązowa kora.  Rozłożysta korona. Po środku dziupla, będąca mieszkaniem wiewiórki.
Od godziny wpatrywałam się w jedno drzewo.

Wiele myśli błąkało się w mojej głowie.  Wiele uczuć błąkało się po moim sercu. Wiele słów błąkało się w moich ustach.  Pozostaną niewypowiedziane. Na zawsze.

Westchnęłam głośno i po raz pierwszy od dłuższego czasu zwróciłam uwagę na coś innego niż, stojące przede mną drzewo. Siedziałam na niewielkiej polanie, na której stała ławka. Trawa wokół mnie zachwycała głębią koloru. Kawałek dalej rozpościerało się pole różowo-błękitnych róż. Nieopodal płynął strumyk. Lekki wiaterek unosił moje włosy. Słońce przyjemnie ogrzewało me zmarznięte dłonie. Miejsce żywcem wyjęte z baśni o Królewnie Śnieżce i siedmiu krasnoludkach.

- Wiesz, że Twój smutek czuć z odległości kilometra?- nagle usłyszałam za plecami. Kiedyś już słyszałam ten głos... Odwróciłam się wypatrując intruza. No tak.
Aaron.

- Nikt Ci nie kazał podążyć za instynktem...- odpowiedziałam z iskierkami złości w oczach, myśląc o łowieckich odróchach chłopaka. W końcu Wilkołak... Chłopak uśmiechnął się kpiąco i usiadł koło mnie.

- Mam nadzieję, że nie masz zamiaru bawić się w odgrywanie biednej i zranionej przez świat młodej dziewicy?- zerknął na mnie z ukosa, po czym roześmiał się głośno, a ja poczułam się jak mała dziewczynka. Jego śmiech... Nie, nie teraz, nie tutaj.- Masz zamiar! Ty naprawdę chcesz zagrać w tej pseudo-sztuce!- zdołał się na chwilę opanować.- Mimo wszystko miałem o Tobie lepsze zdanie... Co prawda tylko odrobinę, ale jednak.- prawie czarne oczy Aarona zabłysły w słońcu.

Ze złością szturchnęłam chłopaka i zerwałam się z miejsca.
- Płacą Ci za bycie takim dupkiem?
- Nie, kochanie. Płacą mi za uwodzenie niewinnych dziewczynek.- chłopak roześmiał się kpiąco i, gdy się odwróciłam, klepnął mnie w tyłek.

No nie. Tego było za wiele. Płynnym ruchem obróciłam się i uderzyłam go w twarz. Głowa bruneta odskoczyła i chłopak ciężko opadł na ławkę. Rozcierając zaczerwieniony podbródek, obrzucił mnie spojrzeniem pełnym dziwnej fascynacji.


- Może się myliłem... Może się nadasz.- mruknął cicho, wstał i, bez słowa przeprosin bądź pożegnania, odszedł, zostawiając mnie osłupiałą na środku polany.



*   *   *



Po mojej głowie błąkało się mnóstwo niepotrzebnych myśli, jednak, starając się zachować pozory przyzwoitości, wpatrywałam się w oczy stojącej przede mną kobiety i z udawanym szacunkiem co jakiś czas kiwałam potakująco.

-…obecność jest wskazana…- Co miał na myśli?-… pewni, że się uda…- Dlaczego to powiedział?-…ogromne oczekiwania…-Do czego się nadaję?-…byś zapytała Danielle…- Czego wcześniej nie był pewien?-…nie wspominała…-Czemu się tym przejmuję?-…Aaron- nagle zaczęłam słuchać z zainteresowaniem- twierdzi, że masz to we krwi. Jesteśmy pewni, że się nie myli.- kobieta uśmiechnęła się szeroko.- Do zobaczenia o dwudziestej, sala 1, poziom -2, skrzydło A.- po tych słowach brunetka odwróciła się i odeszła szybkim krokiem.

Z zastanowieniem wypisanym na twarzy wpatrywałam się w miejsce, w którym zniknęła kobieta. Ciekawe o jakie tajemnicze spotkanie chodzi… Przemknęło mi przez głowę, że powinnam zwrócić większą uwagę na jej słowa. Wzruszyłam ramionami, po czym przysiadłam na parapecie.

Nie potrafiłam nazwać uczuć które wzbudzał we mnie Aaron. Nawet nie wiedziałam czy należały do pozytywnych  czy tych przez które popełniane są morderstwa. Chciałam wierzyć, że chodzi o ten drugi typ, a jeżeli jeszcze tak nie było to, że niedługo do tego doprowadzę. Uśmiechnęłam się szeroko, gdy zobaczyłam przez okno energicznie machającą w moją stronę Alison. Być może mój podły nastrój się dłużej nie utrzyma? Ruchem ręki pokazałam przyjaciółce, że do niej schodzę i szybkim krokiem ruszyłam na dziedziniec. Ze zdziwieniem zauważyłam, że wyjątkowo sprawnie przyswoiłam sobie plan szkoły. Nigdy nie miałam dobrej pamięci do rozmieszczenia korytarzy. Pamiętałam jak w moje szóste urodziny zgubiłam się w naszej posiadłości. Przez ponad godzinę błąkałam się po labiryncie, płacząc wniebogłosy. Nie było to najprzyjemniejsze wspomnienie, szczególnie ze względu na to przez kogo zostałam odnaleziona. Zagryzłam wargę na wspomnienie Sebastiana. Całkiem możliwe, że nie powinnam za nim tęsknić. Zostawił mnie samą, gdy tylko dowiedział się prawdy. Nie ostrzegł mnie. Nie zrobił nic co pomogłoby mi zaakceptować to kim jestem. Zrobiło się niewygodnie i uciekł. Później zginął jadąc motorem. Idiota. Zabił się robiąc coś tak durnego. Nawet nie miałam okazji z nim porozmawiać. Poczułam wzbierającą we mnie złość. Kochany braciszek, zaiste…

- Rain, Ty ślepa dupo!- usłyszałam za plecami.- Nie ignoruj mnie!
Nawet nie zauważyłam kiedy znalazłam się na dziedzińcu. Uśmiechnęłam się sztucznie i poczłapałam w stronę Alison.

- Jak zawsze czarująca.- mruknęłam do przyjaciółki, siadając na kocu obok niej.
Dziewczyna ruchem ręki zaproponowała mi jedne z okularów przeciwsłonecznych, które leżały tuż przy jej stopach. Wzięłam wściekle fioletową parę i wyciągnęłam się na posłaniu, patrząc w niebo.  
- Skąd ta skwaszona mina?- rudzielec podparł się na łokciu, by móc na mnie patrzeć.

Nie pozwalając by drgną mi jakikolwiek mięsień twarzy, odpowiedziałam:
-  Mam dzisiaj tajemniczą randkę z jakąś sektą czy czymś podobnym.- mój poważny głos  sprawił, że Carlley prychnęła z rozbawieniem. – Co się głupio śmiejesz? To jest bardzo poważna sprawa…- mruknęłam spokojnie.- Powinnam pójść już rozebrana czy lepiej podkręcić atmosferę jakimś gorsetem?

- Druga opcja brzmi ciekawiej.- odpowiedziała, podłapując ton mojego głosu.- Chociaż pewnie byli by bardziej zadowoleni, gdyby nie musieli tracić czasu na rozbieranie Cię.

Zamilkłyśmy na chwilę i z uśmiechami wpatrywałyśmy się w powoli płynące po niebie chmury.  
-  Co jest na poziomie -2?- zapytałam po chwili, zerkając na przyjaciółkę.
Alison zagryzła wargę, co zdarzało jej się tylko wtedy, gdy się denerwowała i odwróciła głowę, tak bym nie widziała jej miny.

- Czy to spotkanie na które dzisiaj idziesz jest na tym piętrze?- zapytała, opanowanym głosem. Gdy mruknęłam potakująco, Carlley głośno wciągnęła powietrze i zamilkła, by po chwili odezwać się niepewnym głosem.- Myślałam, że dłużej zajmie im dotarcie do Ciebie…
- Alison, Lucy!

Poirytowane rozejrzałyśmy się za sprawcą naszego rozdrażnienia. Gdy rudowłosa dostrzegła właściciela głosu, uśmiechnęła się szeroko i pomachała ręką.
- Witaj, niezwykły-olśniewający-uzdrowicielu-którego-wszystkie-wiedźmy-mają-ochotę-schrupać-żywcem!

Roześmiałam się głośno i również przywitałam się z Arthurem. Chłopak ciężko opadł na trawę niedaleko nas.
- Demoniczny duet mnie ściga. Pewnie powinienem się lepiej schować. – z niechęcią pokręcił głową i z teatralnym przestrachem rozejrzał po ogrodzie.

Alison wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
- Trzeba było nie rodzić się tak ,,wyjątkowym’’.- wzruszyła ramionami i przewróciła oczami.
- Jak zawsze oślepiająco pomocna uwaga, Al.- powiedziałam, prychając śmiechem, co wywołało zgrzyt zębów  rudowłosej.

Arthur pochylił się w moją stronę i szepnął na tyle głośno, by jego słowa usłyszała Alison:
- Uważaj, Lu, jeszcze rozszarpie Ci gardło w czasie pełni.- powstrzymał uśmiech i wyprostował się.
Carlley groźnie zmarszczyła brwi i z udawaną złością, warknęła w naszą stronę:
- Po co czekać do pełni? Śpimy w jednym pokoju.

Obnażyłam zęby, pozwalając im na przemianę. Poczułam delikatne, przyjemne mrowienie.
- Nie zapominaj kto tu rządzi.- po raz pierwszy z taką swobodą pozwoliłam sobie na przemianę, chociażby częściową.

Dziewczyna prychnęła cicho i się roześmiała, a Arthur z niedowierzaniem pokręcił głową.
- To wydaje się tak łatwe… No i jest dużo piękniejsze niż przemiana Wilkołaka.- mrugnął do Alison, wywołując jej niechętne  spojrzenie. Czarodziej już otwierał usta, jednak przed kojonym komentarzem powstrzymał go damski głos, dobiegający z bliskiej odległości.

- Arthurek?!- Catherine.
- Arczi?!- Caroline.
- Gdzie jesteś, kochany?

Chłopak poderwał się z miejsca i z przerażaniem rzucił w naszą stronę:
- Nie było mnie tu!- po tych słowach, pobiegł w stronę wejścia do szkoły.

Po chwili zza załomu budynku wyszły dwie Czarodziejki i, rozglądając się, ruszyły w naszą stronę. Były ubrane w jednakowe różowo-białe skórzane skóry i jasne bluzki z napisami ,,She’s my Quuen’’ i strzałkami skierowanymi w stronę po której stała druga z przyjaciółek. Alison zamarła z przerażeniem wypisanym na twarzy, a ja sarknęłam ze zdumieniem. Kierunek w który skierowana była strzałka zmieniał się w zależności od tego gdzie znajdował się klon noszącej bluzkę.

- Przeklęte wiedźmy…- mruknęła Carlley i z niechęcią wpatrywała się w zbliżające szybkim krokiem Treth i Truth. Dziewczyny już z daleka wykrzykiwały pytania o to czy przypadkiem nie przechodził tędy Rosservelt. Odpowiedziałyśmy przecząco, zachowując nieprzeniknione kamienne twarze. Czarodziejki, sapiąc z niezadowoleniem, ruszyły w stronę rozciągającego się za nami lasu.

- Jak z jakiejś podrzędnej komedii…- zauważyłam cicho.
- Coraz częściej mam ochotę stracić przy nich panowanie nad sobą…- mruknęła Carlley i z westchnieniem opadła na posłanie.